wtorek, 19 maja 2015

Looper


Obejrzałem ten film trochę przez przypadek.
Dawno temu dodałem go do swojej listy "na kiedyśtam" i prawdopodobnie gdybym ostatnio nie zachwycił się nagą Emily Blunt w "My Summer of Love" (w Polsce jako "Lato miłości") Pawła Pawlikowskiego (to ten słynny zbrodniarz wojenny, co dostał Oscara za eksterminację Polaków, jakby kto nie wiedział), prawdopodobnie jeszcze długo bym go z niej nie zdjął. Jak to hajpy na aktorów mają: poszukałem czegoś jeszcze, gdzie można by sobie ją bez krypności pooglądać i tak oto ponownie odkryłem "Loopera".

"Looper" Riana Johnsona (który maczał palce m.in. w Breaking Bad, oraz podobno ma być odpowiedzialny za ósmą i dziewiątą część Gwiezdnych Wojen) to, na pierwszy rzut oka na informacje dystrybutora kolejny film o podróżach w czasie. I w tym pierwszym rzucie oka jest sporo prawdy.


"Nie możesz spotkać samego siebie", "kontinuum czasoprzestrzenne ulegnie zerwaniu", "nikt nie może cię poznać", tego typu sranie w banie pojawia się dość często, gdy w filmie występuje motyw podróży w czasie. To, co nadaje "Looperowi" moc, to wyraźnie podkreślony fakt, że twórca doskonale wszystkie te zasady z innych filmów znał i postanowił się nimi na poważnie zabawić.

W skrócie: grany przez J. Gordon-Levitta Joe w 2044 roku trudni się looperstwem już od jakiegoś czasu. Zabija ludzi dla mafii z niedalekiej (z punktu widzenia bohatera) przyszłości, która, by ominąć bardzo rozwiniętych systemów namierzania, pozbywa się ważnych przeciwników poprzez pojmanie ich i odesłanie w bardziej komfortową, jeśli chodzi o pozbywanie się ludzi, przeszłość. Trzydzieści lat wstecz.

Pomysł naprawdę fajny, nawet jeśli lekko przekombinowany (nie do końca przekonuje mnie, czemu mafia po prostu nie wysyłała już ubitych zwłok; jeżeli powodem byłoby to, że system namierzania działał tylko w momencie śmierci człowieka, to czemu nikt nie zmienił tego systemu, by namierzyć, skąd zwłoki były wysyłane?) ma ogromny potencjał. I film tego potencjału nie marnuje. Może nie eksploatuje go najlepiej, jak można było, ale mimo to robi to znakomicie.

Looperzy dobrze zarabiają, zabijając ludzi, których nikt nie będzie szukał, ponieważ technicznie rzecz biorąc jeszcze nie istnieją, albo istnieją dużo młodsi i mają się dobrze. Oczywiście jest pewien haczyk.

Haczyk jest naprawdę mocny. Zaskakujący, a jednocześnie daje do myślenia na temat ważnych decyzji w życiu.



Ogólnie: fabuły ciężko się solidnie przyczepić, jeżeli przyjmie się pewną konwencję. Wiadomo, że czasem pojawia się za dużo "a, i jeszcze jest coś takiego!", jak to się często w SF zdarza, wiadomo, że niektóre wątki są bardzo przewidywalne, jak to już w hollywoodzkich produkcjach bywa. Mimo pewnych przewidywalności film chwycił mnie w coś, co osobiście w filmach bardzo lubię, a niestety zdarza się nie tak często: empatia do bohaterów o przeciwnych sobie interesach. Oglądając "Loopera" bardzo łatwo nie tylko zrozumieć intencję obu stron głównego konfliktu, ale także ciężko nie kibicować chociaż trochę obu stronom na raz. I nie powoduje to uczucia, że "cokolwiek się wydarzy, będę zadowolony", co w rezultacie zamieniłoby film w pozbawione emocji widowisko. Raczej całkiem na odwrót.
I znów: nie chcę mówić, że to najlepsze tego typu fabularne zagranie, jakie widziałem, ale to naprawdę kawał dobrego, soczystego fabularnego zagrania, tam, gdzie można by się spodziewać po prostu fajnego filmu. Jakby komuś bardzo lubiącemu schabowe babci i jednocześnie ostre żarcie, babcia posypała schabowego chilli. Tak to smakuje.
Można by stwierdzić, że bez tego "Looper" byłby po prostu "takim trochę jakby Terminatorem". Ale o to jest: Terminator cały błyszczący i posypany chilli!

Świat, w którym fabuła ma miejsce też wart jest wspomnienia: Ameryka w 2044 roku to anarchokapitalistyczny mokry sen. Ktoś cię okrada? Zastrzel go! Ktoś stoi ci na drodze? W transporcie chodzi o szybkość, rozjedź go, jeśli stać cię na wyklepanie maski. Wizja jest mroczna, ale przedstawiona momentami w świetle słonecznego dnia, co jeszcze ją urealnia. Jest to jeden z kilku istotnych przykładów zabaw reżysera z dobrze znanymi motywami. Moim zdaniem świetny, ale śmiały sposób na przedstawienie chaosu, biedy, czy chorej metropolii, to właśnie pokazanie jej w dzień. Niejedna scena z, chociażby, "Blade Runnera" nabrałaby ogromnej mocy, gdyby mroczne ulice rozebrać z dymu i ciemności. Gdyby oczywiście nadrobić realizm, którego braki te rzeczy tuszowały (kwestia czasów, I guess). No i rozłożenie fabuły na trzy grupy lokacji: charakterystyczne wnętrza drogich lokali i apartamentów w mieście, brudne ulice miasta pełne bezdomnych, i ostatnią, jednoskładnikową grupę: staroświecką farmę. Bardzo dobre, bardzo charakterystyczne, w przyjemny sposób porządkuje się w mózgu, z zamiarem zostania na jakiś czas.

Nie można tego jednak powiedzieć o głównych bohaterach. Jakimś cudem postaci poboczne zyskały więcej życia, niż kreacje Gordon-Levitta, Bruce'a Willisa, czy Emily Blunt. Mimo czasu poświęconego na spokojną eksplorację głębi emocjonalnej, nie ma niestety za dużo do zwiedzania. Albo jest, ale akurat zamknięte, bo remont. Problem był chyba tu jednak już na etapie scenariusza, bo jeden (do bólu przewidywalny) wątek wydaje się być wciśnięty całkowicie bez celu. Czy miał pogłębić postaci i ich relacje w oczach odbiorcy? Możliwe, że tak. Czy udało się? Dla mnie osłabił tylko całokształt.
A po kolei: Gordon-Levitt po prostu gra. Bardziej od postaci zapamiętam jego dziwną charakteryzację. Możliwe, że trochę o taki efekt chodziło. O niechcenie. Ale czuję niedosyt jeśli chodzi o tego bohatera.
Bruce Willis zwyczajnie mnie w tym filmie zawiódł. Nie był słaby, ale błyszczał tylko łysiną (rzecz jasna męską i nie ujmującą mu przystojności, nic z tych rzeczy!). Odniosłem wrażenie, że aktorowi zwyczajnie się nie chciało, co pasowałoby może do roli typu Bill Murray, ale kontrastowało niestety z zaangażowanym i śmiertelnie przejętym bohaterem "Loopera".
No i jeszcze: jakimś cudem Emily Blunt zdawała się być ciekawsza i bardziej złożona jako hardcorowa żołnierz w "Edge of Tommorow", walcząca z inwazją kosmitów, niż jako matka dziwnego, bardzo uzdolnionego dziecka, ukrywająca straszny sekret z przeszłości. Trochę się też tu zawiodłem.

W sumie to chyba dobrze świadczy o całej reszcie, skoro tak negatywnie oceniłem aktorów grających w nim główne role, a mimo to wciąż upieram się przy zdaniu:
"Looper" to naprawdę dobry film!
Fani filmów akcji dostaną tutaj solidną porcję strzelania (przy którym mnie akurat jedna sekwencja  z udziałem Bruce'a Willisa również zawiodła złą "klasycznością", ale ogólnie: naprawdę super!), jeden motyw tak straszno-brutalny, że wywołał u mnie autentyczne ciarki na plecach (na ogół reaguję tak na inny rodzaj filmowych bodźców), fani SF znajdą w tym filmie dla siebie bardzo dużo, a i thriller z "Loopera" całkiem niezły.

Podsumowując: kino nie najwyższych lotów, ale po akceptacji tego faktu, człowiek dostaje potężna dawkę naprawdę świetnych filmowych doświadczeń. Polecam każdemu, kto czytając recenzję chociaż raz pomyślał "brzmi fajnie". Bo jeżeli brzmi dla ciebie fajnie, to zobaczysz, że jest jeszcze fajniejsze.
Jeżeli jednak kogoś nie chwytają te klimaty: raczej polecam obejrzeć coś innego (może "My summer of love"? To fajny film!).

Labalve

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz